Ithink.pl - Dziennikartstwo Obywatelskie
Jaki model kształcenia na dziś
dodano 30.11.2011
Uczelnie w małych miastach przędą coraz cieniej. Czy można z tym coś zrobić?
Małe miasto, „duża” uczelnia. Obecny model kształcenia w wielu państwach faworyzuje tzw. duże ośrodki. Z drugiej strony większość rankingów na pierwszych miejscach lokuje uczelnie usytuowane w małych, niekiedy bardzo małych, miejscowościach. W moich rodzinnych Kielcach studiuje ok. 40 tys. ludzi. Jak na miasto dwustutysięczne, to całkiem sporo. Mamy dwie uczelnie publiczne; (klasyczny od tego roku) uniwersytet i politechnikę oraz kilkanaście uczelni prywatnych. Sądząc po wypowiedziach prominentnych przedstawicieli władz uczelni mamy też spore ambicje naukowe. Ja od kilku lat z kielecką elitą naukową mam kontakt raczej marny (żaden?), więc trudno mi dziś deliberować na temat realności naszych szans na bycie silnym, klasycznym, ośrodkiem akademickim. Niektóre, dostępne w Internecie (por. niżej) dane napawają sceptycyzmem, ale nie można na ich podstawie niczego przesądzać, bo sytuacja może się zmienić. Może się tak stać np. w przypadku gdyby – nieznana mi dziś – struktura kadrowa naszych uczelni zmieniła się na korzyść młodej, dynamicznej kadry naukowej skoncentrowanej w kilku nowych, a obiecujących dziedzinach. W okresie, który pamiętam, w tzw. minimach kadrowych dominowali naukowcy w wieku okołoemerytalnym, a uznawane za wyznaczniki tzw. poziomu naukowego prawa habilitacyjne ówczesna Akademia Świętokrzyska miała w dziedzinie historii i językoznawstwa. Nie pamiętam jak wyglądało to na Politechnice, ale wydaje mi się, że w dziedzinach (według mnie )„stricte naukowych”, tj. poszukiwaniu odkryć, a nie ich zastosowań było podobnie. To jedna strona medalu. Drugą jest niezaprzeczalny fakt czerpania przez miasto korzyści z tak licznej grupy studiujących, którzy muszą przecież coś zjeść (a czasem i wypić), gdzieś się przespać, przejechać autobusem i zapłacić za wiele innych usług, które oferuje im miasto. W tej sytuacji, powstała w Kielcach kilka lat temu grupa ludzi, którzy pomyśleli, że można jakoś ambicje naszych uczelni włożyć w działania na rzecz rozwoju miasta. Nie miejsce tu na szczegóły, zainteresowani znajdą je na stronie grupy „Obiady Czwartkowe Kielce”, ale wśród motywacji znalazły się też przywołania przykładów „miast uniwersyteckich”, które radzą sobie znakomicie. Tak, z grubsza biorąc (jeśli dobrze ją zrozumiałem) , zrodziła się kilka lat temu idea tzw. Metropolii Akademickiej Kielce, w skrócie MAK. Nie był to pomysł na przenoszenie „żywcem” zagranicznych wzorców, bo Autorzy proponowali silne powiązanie kieleckich uczelni z przemysłem, a głównie tzw. biznesem, ale idea była chyba ta sama; obopólnie korzystna symbioza uczelni z miastem. Kilkanaście dni temu w lokalnym dodatku „Gazety Wyborczej” znalazłem artykuł przypominający ideę MAK-u. Ponieważ uważam, że każdy pomysł na zmianę istniejącego, skostniałego i zupełnie nieprzystającego do sytuacji społeczno ekonomicznej systemu kształcenia jest cenny, więc myślę, że warto zastanowić się nad możliwościami zrobienia sobie w Polsce w dziedzinie kształcenia czegoś zupełnie nowego, co raczej nie może pojawić się w naszych akademickich metropoliach. A takich jak Kielce miast mamy sporo. Casus Kielce. Artykuł o projekcie MAK (GW, edycja kielecka z 14.11.11) czytałem z mieszanymi uczuciami. Jestem Kielczaninem, tu się wychowałem i wracałem do Kielc jak się wraca do domu, dla którego ma się zawsze ciepłe uczucia. Ja bardzo chciałbym by taki jak MAK projekt został jaknajszybciej zrealizowany. Gdyby tak się stało, zyskalibyśmy wszyscy, bo środowisko akademickie może (ale nie musi!) bardzo silnie oddziaływać na miasto. Nie wiem jak Autor rozumie akademickość; z tekstu trudno jest to odczytać. Wiem jednak na pewno, że klasycznie „po humboldtowsku” widziane uczelnie nie mają dziś szans. Jeśli tak miałyby wyglądać akademickie Kielce, to nic z tego nie będzie. Z wielu powodów. Pierwszym jest prozaiczny fakt społecznej klęski tego typu uczelni. Nawet Niemcy kombinują dziś jak dzielić (znacznie przecież większe niż nasze) środki pomiędzy istniejące uczelnie i ciągle wychodzi im, że trzeba niektórym zabierać. Ci sami Niemcy mają kupę problemów z feudalną (choć bardziej demokratyczną niż nasza) strukturą uniwersytetów i brną w rozmaite nowe stopnie czy „tytuły” naukowe. Po stronie uczelni wymienić można jeszcze kilka przyczyn (o niektórych niżej), ale niemniej ważne są zmiany środowiska, w którym przyszło uczelniom funkcjonować. To nie tylko problem tzw. pokolenia Y, ale również np. finansowania czy rozmaitych ograniczeń moralnych, etycznych czy wręcz prawnych, o których Humboldtowi nawet się nie śniło. Można dywagować, czy jego koncepcja kształcenia i wychowania zmarła (po długiej chorobie) w latach 30-tych ub wieku, w roku 1945, czy jeszcze później, ale dzisiejsze szkoły i uczelnie mają z pruską szkołą czy berlińskim uniwersytetem a.d. 1810 bardzo mało wspólnego. Na całym świecie; Kielce nie są wyjątkiem. Ten model uczelni utrzymuje się jeszcze trochę przez społeczną inercję, a trochę z innych, nie do końca jasno wyartykułowanych powodów, ale żadne reformy nie są w stanie obniżyć gigantycznych kosztów jego utrzymania. I tego się nie da zrobić, bo ta koncepcja uniwersytetu od początku odżegnywała się od jakichkolwiek wpływów innych niż państwo sponsorów. I równie mocno akcentowała brak zainteresowania losem absolwentów uniwersytetu, w szczególności ich sytuacją na rynku pracy. I to jest niereformowalne. Zmiana w tym zakresie oznacza zmianę samego paradygmatu funkcjonowania uczelni. To się nie uda nigdzie. W niektórych miejscach udaje się jednak tworzyć – również drogie w utrzymaniu – uczelnie funkcjonujące na bardziej merkantylnych zasadach. Wzorcem są tu znacznie starsze koncepcje angielskie, gdzie mały uniwersytet (np. Oxford) kształtował studenta nie tylko poprzez tzw. edukację, ale również zanurzenie w specyficznym środowisku, co procentowało potem wejściem do brytyjskich elit. To nie tylko wiedza absolwenta ułatwiała mu dorosłe życie; tzw. znajomości też. Inna, żywa dziś jeszcze koncepcja nawiązuje do uniwersytetów szkockich, gdzie sprzedawano wiedzę podobnie jak np. marchewkę. W obu tych przypadkach wiedza była towarem. Student (niekiedy przy pomocy tzw. tutora) sam decydował co kupuje. Gdyby Kielce miały iść tą drogą, to musiałyby zmierzyć się z takimi uczelniami jak UJ, UW czy podobne, które pewnie szybciej na tę drogę wejdą. Wątpię czy wygralibyśmy, bo w sytuacji, gdy wszyscy zaczynają mieć kłopoty najłatwiej „uwalić” słabszych. Nawet jeśli mają mocne poparcie. Czy oznacza to, że koncepcja MAK jest utopią? Niekoniecznie. Na rynku finansowym istnieją instytucje zarabiające na kryzysie właśnie. Wydaje mi się, że to właśnie tu winniśmy szukać wzorców. Dlaczego obecne uczelnie nie dadzą rady? Ojcem współczesnej (w naszej części Europy) koncepcji uniwersytetu był Wilhelm Humboldt. To „oświecony” arystokrata pruski, którego Fryderyk Wilhelm specjalnie sprowadził z Włoch do Berlina, by zbudował Prusom system edukacji przerabiający chłopa czy mieszczanina w obywatela nowoczesnego państwa, a nielicznych, ciekawych świata ludzi kształtował na tego państwa elitę. Humboldt widział naukę trochę po kantowsku; profesja naukowca miała być sposobem na życie, a studiowanie aktywnym poszukiwaniem prawdy (wtedy jeszcze wierzono chyba, że da się toto zdefiniować!) pod przewodnictwem profesora. Uczenia była wolna w doborze i organizacji badań i miała zagwarantowaną szeroką autonomię. To są fundamentalne warunki jakie spełniać musi humboldtowski uniwersytet (a z tej koncepcji wywodzą się nasze uczelnie). A co mamy dziś? Nikogo na obywatela przerabiać nie trzeba. Polska jest etnicznie w miarę jednolita i poczucie przynależności do narodowej wspólnoty ludzie na ogół mają. Elity naszego państwa kształtują się w „uczelniach nieformalnych” np. partiach politycznych, programach typu „talk show”, serialach i podobnych instytucjach. Mówienie dziś o elitach intelektualnych, moralnych czy etycznych w tym sensie jak było w XIX wiecznych Prusach to kpina. Ale pojęcie, choć wyjątkowo mętne, pozostało. Wzmocniono je nawet wprowadzając w wielu instytucjach PRL-u wymóg posiadania tzw. wyższego wykształcenia, co wygenerowało zapotrzebowanie na masową produkcję ludzi wysoko (wy?)kształconych. Gdzie są ci studenci aktywnie poszukujący wiedzy? Ja w mojej pracy akademickiego belfra spotkałem może kilkudziesięciu. Reszta chciała być nauczonymi. Najlepiej lekko, łatwo i przyjemnie. Jakby im o niebie gwiaździstym albo prawie moralnym gadać to by nawiali, bo ani chleba ani uciechy z tego nie widać. Student oczekuje dziś nie mętnych, a przynajmniej niekompletnych z konieczności, dywagacji, ale konkretnych receptur. Na wszystko; na zdobycie pracy, na szybki awans, na forsę, na szczęście w życiu też. A tego nastawiony na kształcenie naukowych (wedle Kanta) postaw uniwersytet dać mu nie może. Bo przestałby być uniwersytetem, a stał się szkołą zawodową, której Humboldt nie tykał. Uniwersytet nie kalałby się kontaktami z biznesem, bo naruszałoby to i wolność badań i autonomię. Człek złośliwy napisałby pewnie jeszcze o tzw. etosie pruskiego profesora, ale to nawet wielu moralistów uznałoby za przesadę. Tak czy siak nie tędy droga. Dlaczego nie Oxford? Oxbridge Oxbridge (Oxford +Cambridge) też nie jest dobrym pomysłem. To bardzo kosztowne studia. I wbrew pozorom „zawodowo” kiepskie. Przedsiębiorca zatrudniający choćby kilku tylko absolwentów o takich jak oksfordzcy wymaganiach zbankrutowałby w kilka miesięcy. Również dlatego, że ich umiejętności pasują do realiów naszej gospodarki równie dobrze jak Einstein do roli nauczyciela w pierwszej klasie szkoły specjalnej. Anglicy nie stawiali studentom ani profesorom tak wysokich jak Prusacy wymagań, ale i te studia miały być elitarne, więc na pewno nie masowe. W Polsce nie ma miejsca na więcej niż dwa, trzy takie ośrodki. I to przy założeniu znacznej redukcji ilości studentów. Kielce się w tym gronie nie zmieszczą. Dlaczego nie Szkocja? Szkoci stawiali sprawę w miarę uczciwie. Płacisz, a my dajemy ci to, co według naszego rozeznania da ci odpowiedni poziom (abyś u cioci na imieninach umiał mądrze i lekko konwersować) lub szansę na zdobycie zawodu czy awans. To byłoby dobre rozwiązanie. Możnaby np. pogłówkować i znaleźć zawody (może np. budownictwo czy produkcję materiałów budowlanych) w których jesteśmy dobrzy i szybko zrobić z tego kielecką specjalność. Taki numer wywinęli kiedyś w Rzeszowie i jest tam dziś silny wydział lotniczy. To mogłoby się udać. Ale nie w skali pozwalającej zarabiać po 400 mln na studentach (o takiej kwocie pisze Autor artykułu). I chyba nie na wszystkich kieleckich uczelniach. Napoleon też miał pomysł. Trochę przed reformami Humboldta. Polegało to na upowszechnieniu czegoś w rodzaju współczesnych (wyższych) szkół zawodowych tzw. fakultetów, które kształcić miały właśnie „fachowców”. Bez wielkich ambicji, ale na dobrym „praktycznym” poziomie. Ten model kształcenia nie odegrał jednak w zasadzie żadnej roli w europejskiej koncepcji uczelni. Można tu dyskutować o pojęciu politechniki, ale dziś jest to w zasadzie słowo martwe, bo (abstrahując od zainteresowań „uczonych”) różnice miedzy współczesną politechniką, a uniwersytetem są właściwie nieistotne. No to może jakoś zmodyfikować napoleońskie pomysły i zmienić akcenty pracy uczelni? Ograniczyć mało u nas efektywną naukę, a zainwestować w to, co da studentom szanse na rynku pracy. Uwzględniając i to, że dziś są to zupełnie inni ludzie niż jeszcze 20 – 30 lat temu. Nie narzekać na ich niski poziom ogólny czy np. z „przedmiotów kierunkowych”, ale po prostu zaakceptować to, co realnie mamy. Nie walić głową w mur obojętności i braku zainteresowania, ale dopasować „studia” do mentalności pokolenia Y, które ceni sobie wygodę i w przeciwieństwie do swych ojców nie przedkłada zakuwania nad balangę w klubie studenckim. Może brzmi to wszystko niesympatycznie, ale proponuję tak spokojnie podumać, czy przypadkiem nasze dzisiejsze gadanie o uczelniach, poziomie nauczania itp. to nie zwykła hipokryzja. Ja upatrywałbym szansę Kielc właśnie w maksymalnym „upraktycznieniu” odbywanych tu studiów i ograniczaniu nierealnych ambicji. Bardziej ambitnym możnaby zaproponować swoistą hybrydę uniwersytetu egzaminacyjnego (wiele średniowiecznych uniwersytetów, do tradycji których tak chętnie się odwołujemy miało taki właśnie charakter) i humboldtowskiego; seminaria o wybranej przez studenta tematyce i ew. egzamin o dobrze określonych wymaganiach. Z oddzieleniem nauczania od egzaminowania. Kłopot może powstać, gdyby okazało się, że rozkład kadry w uczelniach jest nieodpowiedni gdyż zbyt wiele osób ma ambicje (i istotne osiągnięcia) naukowe. To mogłoby sprawę położyć, bo ktoś w końcu musi te praktyczne zajęcia realizować. Jeśli tak jest, to jesteśmy skazani na jakąś walkę o miejsce Kielc na akademickiej mapie Polski. To byłaby trudna walka. Nowy kampus poziomu studiów nie poprawi, a dostosowanie kształcenia do możliwości urealni chociaż dyplomy. To można zrobić. Po co napisałem ten tekst? Głównie po to by zwrócić uwagę na fakt, iż wszelkie rozwiązania „normalne” są w naszej sytuacji raczej mało skuteczne. Zanim okrzykną mnie Państwo malkontentem pozwolę sobie przypomnieć, że większość kosztów utrzymania uczelni pochłaniają w Polsce płace. Nie pamiętam teraz dokładnych danych, ale ciekawi znaleźć je mogą w „Forum Akademickim” z grudnia 2009 roku (jest też w Internecie). Gdyby policzyć koszt uzyskania „odkrycia naukowego” jako procent tzw. kosztów stałych uczelni, to jesteśmy w ścisłej światowej czołówce. A Kielce w czołówce krajowej. To łatwo sprawdzić; można oszacować ile kosztuje jedna kielecka praca naukowa dzieląc stosowną (np. 80% budżetu uczelni) kwotę przez ilość wykonanych w uczelni prac znajdujących się np. w wykazach darmowego programu „Publish or perish”. To co otrzymamy trzeba potem pomnożyć przez 100 (szacuję, że z naszych, kieleckich, prac tak jedna na sto zawiera jakieś znaczące naukowe odkrycie. To nie tak źle; według niektórych szacunków w Harvardzie jest to ok. 4 – 6%). Czy na pewno stać nas na tak drogą naukę? A na takie jak mamy dziś finansowanie studiów? Właśnie wysłuchałem w telewizji, że NIK zakwestionował wydawanie przez uczelnie pieniędzy z dotacji do studiów dziennych na obniżanie czesnego na studiach zaocznych. Pozornie działanie jest sensowne i umożliwia większej ilości osób uzyskanie dyplomu. Czy jednak uczelniom naprawdę o to chodzi? Problem w tym, że na dzisiejszym kurczącym się rynku toczy się walka o każdego studenta. W przypadku uczelni państwowych jest to również walka o etaty kadry, głównie tej wysoko utytułowanej, bo to ona gwarantuje tzw. minima kadrowe konieczne do utrzymania kierunków studiów. Ta wysoko opłacana kadra nie jest jednak proporcjonalnie do swej pozycji produktywna, a znaczna jej część wykłada przedmioty, którym trudno przypisać jakiekolwiek znaczenie w ukierunkowanej na zdobywanie kwalifikacji zawodowych edukacji. To obniżanie czesnego, to pośrednie finansowanie i tak już wysokich zarobków tej grupy ludzi. Czy nie lepiej byłoby urealnić kształcenie do poziomu rzeczywistych potrzeb? Mam świadomość, że moja propozycja może być kontrowersyjna. Ja wielokrotnie i w różnych miejscach pisałem o potrzebie kontrolowanego obniżania poziomu nauczania z jednoczesnym urealnieniem wystawianych ocen. W moim odczuciu w dużej części Europy jest to obecnie jedyna droga do podniesienia poziomu nauczania w nielicznych, naprawdę elitarnych uczelniach. Nie wiem czy taka jest nam potrzebna, ale i nam i Polsce potrzebni są ludzie o dobrze określonej (choć niekoniecznie wysokiej; wbrew pozorom nie takich szukają) wartości na rynku pracy. I takich możemy wykształcić. Z pożytkiem dla miasta też.
DODAJ SWÓJ KOMENTARZ
REKLAMA
ARTYKUŁY O PODOBNYM TEMACIE
zobacz więcej
5 NAJLEPIEJ OCENIANYCH ARTYKUŁÓW