Start
Profil
Pino quizy
pino gry
o pino
zamknijx
Musisz być zalogowany, żeby ocenić artykuł.
zamknijx
Ithink.pl - Dziennikartstwo Obywatelskie

Genom śmierci już w piątek!

dodano 16.09.2008
Genom śmierci już w piątek!
Ocena:

Czyli kolejna książka pod patronatem iThink.


Fakt: Specjaliści od broni biologicznej tworzą śmiercionośne, genetycznie modyfikowane formy życia, inicjowane dzięki genom związanym z rasą i przynależnością etniczną.
Fakt: Analiza DNA wykazuje, że w odległej przeszłości ludzkość była już raz bliska wymarcia.
Pytanie: Czy genom śmierci znów doprowadzi ludzkość na krawędź zagłady?
Lara Blackwood, wybitna specjalistka w dziedzinie inżynierii genetycznej, odbiera telefon z prośbą o pomoc w zwalczeniu potwornej epidemii w Tokio. Ku swemu przerażeniu odkrywa, że jej życiowe osiągnięcie, praca o chromosomach, została wypaczona i wykorzystana do produkcji rewolucyjnej, nowej genetycznej broni, która zależnie od rasowej przynależności powoduje śmierć w męczarniach. Lara ściga się z czasem, żeby zapobiec spełnieniu się koszmarnego, terrorystycznego scenariusza, grożącego wytępieniem rasy ludzkiej.
WYŚMIENITA KSIĄŻKA. CIEKAWA, PEŁNA WARTKIEJ AKCJI. NIE ZWALNIA TEMPA. Washington Post


Przeczytajcie fragment książki pod patronatem iThink. Wkrótce także konkurs, w którym będziecie mogli wygrać tę książkę.
1
Skłębione tajfunowe chmury sunęły po wrześniowym niebie nad Tokio. Pod nimi, w niemodnej północnej prefekturze Toshima, pracownicy Szpitala Ogólnego Otsuka uwijali się w południowym półmroku, żeby zdążyć sprzątnąć z chodników trupy i konających, zanim luną gwałtowne potoki deszczu.

Najciężej chorzy całymi setkami leżeli pokotem na ziemi, w duszących, cuchnących oparach, które wydobywały się z ropiejących wrzodów na skórze i krwawej biegunki. Niektórzy milczeli, inni wydawali wysokie jęki, na ile pozwalały opuszczające ich siły. Gnijące kikuty rąk, nóg i palców przyciągały muchy, ukazywały nagie kości. Ciało na szkieletach zmarłych wydawało się topnieć w oczach.

Ludzie we wczesnym stadium choroby, którą gazety okrzyknęły koreańskim trądem, siedzieli w zabrudzonych spodniach i koszulach, z głowami zwieszonymi między kolanami, jęcząc i pokasłując. Tu i ówdzie zebrały się całe rodziny, tworząc w tłumie jakby mikrokosmosy ze swoimi umarłymi, konającymi i rannymi, którzy jeszcze mogli chodzić. Matki i ojcowie tulili do siebie dzieci w próżnym wysiłku uchronienia ich przed potwornością, która atakowała od wewnątrz.

Chorzy leżeli na chodnikach, trawnikach i podjazdach dla karetek, wypełniali szczelnie puste przestrzenie parkingu, nie wyłączając nawet miejsc między pojazdami. Ci, którzy mieli najwięcej szczęścia, tłoczyli się w korytarzach izby przyjęć, gdzie medycy z Wojskowych Sił Samoobrony dokonywali bezowocnych rutynowych czynności, pompując w chorych antybiotyki i dożylne kroplówki.

Na obrzeżach terenów szpitalnych, żołnierze Sił Samoobrony w jednorazowych kombinezonach, maskach i gumowych rękawiczkach, nieprzerwanie pracowali wśród stosów ciał. Żywych kładli na nosze i przenosili do wojskowych wozów transportowych. Galaretowate szczątki trupów zbierano szuflami i umieszczano we wszelkiego rodzaju prowizorycznych pojemnikach: w beczkach, metalowych wannach, kubłach, skrzynkach na lód, transporterach do napojów, nawet w dziecięcych dmuchanych basenikach.

Pośród całej tej jatki krążyli trzej mężczyźni: siwowłosy Japończyk około siedemdziesięciu lat, w białym lekarskim kitlu, oraz dwaj biali w bluzach i dżinsach, znacznie górujący nad nim wzrostem. Obaj taszczyli duże worki z marynarskiego płótna. Wszyscy trzej nosili gumowe rękawiczki i maski chirurgiczne, spoza których wyglądały tylko oczy.

Dwaj biali co i raz przecierali oczy łzawiące od ostrej, żrącej mgiełki unoszącej się nad całym terenem szpitala. Wokół nich poruszali się żołnierze Samoobrony, rozpylając roztwór dezynfekujący z noszonych na plecach aplikatorów, jakich zwykle używa się do spryskiwania trawników środkami chemicznymi.

Trzej mężczyźni szli zygzakiem, wykonując nagłe zwroty. Po kilku krokach w jedną stronę zatrzymywali się, bo człowiek w białym kitlu wybiegał przed pozostałych dwóch, odwracał się do nich twarzą i blokował im drogę, Wymieniali jakieś słowa, po czym jeden z białych startował w innym kierunku, Japończyk doganiał go i wszystko powtarzało się od nowa.

– Naprawdę kontrolujemy sytuację – mówił Japończyk w białym fartuchu, znów zagradzając drogę swoim towarzyszom. Doktor Yoshichika Iwamoto był dyrektorem administracyjnym Szpitala Otsuka, profesorem Uniwersytetu Tokijskiego oraz byłym członkiem Parlamentu.

– Przyjechaliście niepotrzebnie – powtarzał. – To piękny gest z waszej strony, ale w istocie zbyteczny. – Jak większość japońskich lekarzy, Iwamoto mówił po angielsku. I jak większość z nich, uważał go za język barbarzyńców.

Na twarzy Iwamoto nie widać było śladów wewnętrznego wzburzenia, jakie przed półgodziną wywołało w nim niespodziewane przybycie dwóch lekarzy Armii Stanów Zjednoczonych. Przybrawszy shiran kao – nonszalancki wyraz twarzy – usiłował uświadomić im, że ta epidemia to sprawa dla specjalistów najwyższej klasy, a oni będą tylko przeszkadzać. Ku jego przerażeniu nieproszeni goście dowiedli, że w istocie byli ekspertami od takich medycznych przypadków, prezentując nawet opublikowane prace, których byli współautorami, przywiezione na wypadek spodziewanego oporu.

Tym, co Iwamoto w gruncie rzeczy pragnął uzmysłowić nieokrzesanym intruzom, był fakt, że zaistniała sytuacja jest wewnętrzną sprawą Japonii, czymś w rodzaju wstydliwej rodzinnej tajemnicy, z którą należy obejść się nad wyraz dyskretnie. Było rzeczą karygodną, że telewizja NHK, a po niej inne stacje telewizyjne, od tygodnia, czyli od początku epidemii koreańskiego trądu, nadawały bieżące relacje. Haniebne i nie do przyjęcia jest publiczne wywieszanie własnych brudów. Znowu potrząsnął w oburzeniu głową, przypominając sobie te programy i artykuły prasowe, które po nich nastąpiły. Niedługo potem sprawą zainteresowali się zagraniczni dziennikarze – jeszcze więcej gaijin. Co się dzieje z Japonią i to przez samych Japończyków? Kurata-san zrobi z tym porządek.

Właśnie relacje w mediach sprowadziły tych gaijińskich doktorów. Już samo to było policzkiem, dowodem braku wiary w jego kompetencje, w możliwości całej rasy japońskiej. Wielkie, anglosaskie rasistowskie byki, które automatycznie zakładają, że małe żółte ludziki nie poradzą sobie same i wmuszają nam swoją brudną „pomoc”. Iwamoto aż się wzdrygnął w środku. A te ich maniery! Przyjechali bez uprzedzenia, czuł się skrępowany, że odebrano mu możliwość należytego powitania.

Arogancja ketojin, Amerykanów, nie zna granic.

W duchu zmówił krótką dziękczynną modlitwę, że to nie Japończycy siłą narzucają mu swą pomoc. Taka sytuacja stworzyłaby on, zobowiązanie, przymusowy dług wdzięczności, który i on, i szpital byliby zobligowani spłacić. Na szczęście gaijin pozbawieni byli honoru i prawdziwych cnót. A ludzie niehonorowi nie mogą stworzyć on, nie należy im się też kurtuazja i ochrona należna prawdziwym synom Yamato. Iwamoto czuł się zobowiązany jedynie do tego, żeby jak najrychlej pozbyć się tych dwóch szkodników, zrobić wszystko, by nie utrudniali procesu usuwania szczątków, który przebiegał tak sprawnie.

W ciszy przeszli jeszcze kilka kroków, szerokim łukiem omijając mężczyznę, który konwulsyjnie wymiotował na skraju ulicy.

– Obawiam się, że nie będziemy wam mogli zapewnić wygodnych warunków – Iwamoto z nadzieją w głosie jeszcze raz spróbował zastąpić im drogę. – Nasze urządzenia sanitarne są przeciążone.

– Nie ma sprawy – odparł jeden z gaijinów. – Jesteśmy w armii. Przywykliśmy do niewygód.

– Przepisy to przewidują – dodał żartem drugi, zmieniając kierunek marszu.

Iwamoto zjeżył się cały, usiłując go dogonić. Jakże mogli być tak pozbawieni wrażliwości, tak ignorować jego rozterkę? Jak mogli nie dostrzegać tak oczywistych aluzji?

Stając im na drodze, Iwamoto zebrał się w sobie i raz jeszcze przypuścił atak. – Proszę zrozumieć, mamy ograniczone zapasy żywności i sprzętu. Obawiam się, że...

– Mamy wszystko ze sobą – wpadł mu w słowo bezczelny gaijin. Dla potwierdzenia klepnął swój płócienny worek, po czym odwrócił się i ruszył w inną stronę.

Zdesperowany Iwamoto poczuł piekący ucisk w gardle, znów zmuszony za nim gonić.

W oddali przetoczył się grzmot, silny powiew wiatru zakołysał drzewami i chaotycznymi zrywami natarł na budynek szpitala. Patrząc z nadzieją w niebo, Iwamoto wmanewrował się przed Amerykanów i stanął. Jednak zamiast natychmiast przemówić, przez chwilę z uwagą śledził pogodę. Dwaj biali popatrzyli krótko w górę, potem znów na niego.

– Te wczesne tajfuny bywają bardzo gwałtowne – powiedział Japończyk. – Może być niebezpiecznie. – Wyczekująco przenosił wzrok z jednego na drugiego. – Możecie być potrzebni swoim w Camp Zama.

Gaijini jednocześnie potrząsnęli głowami, jakby karki mieli połączone dźwignią. Z równą precyzją odwrócili się i podjęli marsz.

Iwamoto wydał wyraźny syk zniecierpliwienia, wciągając powietrze przez zaciśnięte zęby. Zaciął usta. Stary lekarz dostał zadyszki, zanim zdołał raz jeszcze raz zajść drogę swoim towarzyszom, tym razem zaledwie o kilka jardów od wejścia do szpitala.

– To odrażająca choroba – odezwał się Iwamoto. – Fekalia, zgnilizna, odór, krwawe wydzieliny...

Ostry zapach środków dezynfekujących maskował teraz prawie skutecznie mdlący smród, który wcześniej, gdy wysiadali z pociągu na stacji kolejowej Shin-Otsuka, gwałtownie zaatakował nozdrza amerykańskich lekarzy.

– Ależ doktorze, dla nas to nie pierwszyzna – powiedział podpułkownik Denis Yaro, specjalista chorób zakaźnych w 9 korpusie Armii Stanów Zjednoczonych, który stacjonował w pobliskim Camp Zama, na terenie prefektury Kanagawa. – Jesteśmy starymi wyjadaczami. Niejeden raz gówno splamiło nasze śnieżnobiałe kitelki. Według nas sytuacja tutaj jest niezwykle poważna i bardzo pragniemy pomóc wam wyjaśnić tę serię zachorowań na nosaciznę – jeśli to jest nosacizna – ale jeśli nasza obecności jest niepożądana, dlaczego nie powie pan tego wprost?

Przecież mówię wprost, pomyślał Iwamoto, ale jesteście zbyt gruboskórni, żeby mnie usłyszeć.

– Daj spokój, Denis – ostrzegawczo powiedział doktor Jim Condon. On także miał stopień podpułkownika, był epidemiologiem i internistą, a jego gabinet sąsiadował z gabinetem doktora Yaro w budynku służb medycznych w Zama.

Przybyli tu jako ochotnicy – naruszając surowe rozkazy dla wszystkich lekarzy w Zama, żeby się trzymać z daleka – częściowo dlatego, że chcieli pomóc, częściowo dlatego, że Yaro miał nadzieję wejść w posiadanie próbki całkowicie nieznanej, niezdiagnozowanej choroby, którą można by przekuć na naukowy artykuł do publikacji.

Iwamoto z trudem panował nad gniewem. Po chwili odezwał się tonem sztywnym i oficjalnym. – Patogen nie został jeszcze rozpoznany. Jak się zdaje, nie jest to żadna znana bakteria, wirus ani prion, ani nawet ameba czy inny organizm jednokomórkowy. Z tej prawdopodobnie przyczyny chorzy nie mają naturalnej odporności i w rezultacie żaden z pacjentów jak dotąd nie przeżył.

Amerykańskim lekarzom wydało się, że Japończyk mówi to z niejaką satysfakcją.

– Próbki genetyczne, które byliśmy w stanie zidentyfikować na wstępnym etapie badań, wskazują, że czynnik chorobotwórczy może być identyczny z nieznanym wariantem a-087, który uśmiercił wszystkich mieszkańców małej osady na północno-wschodnim wybrzeżu Cheju-do.

Yaro skinął głową. Condon dostrzegł błysk w oczach kolegi. Dwa tygodnie wcześniej ponad dziewięćset osób na Cheju-do – niewielkiej wysepce na południowym Pacyfiku, jakieś pięćdziesiąt mil na południe od Półwyspu Koreańskiego, zostało zmiecionych przez chorobę, zanim przybyła pomoc medyczna z kontynentu. Nikt nie wiedział, jakie było pochodzenie choroby, która wyniszczyła osadę, a dziesięć dni później sama z siebie zanikła.

– Powinniście także wiedzieć – powiedział Iwamoto – że jest już jasne, iż jest to biotyp, którego specyficzni nosiciele z dużym prawdopodobieństwem ograniczają się do rasy koreańskiej. Jestem przekonany...

– Nosiciele! Rasa! – z pogardą rzucił Yaro. – Wie pan tak samo dobrze jak ja, że nie ma czegoś takiego jak rasa koreańska!

Iwamoto odsunął się od wysokiego Amerykanina, zachwiał się i szybko odzyskał równowagę.

– Tu chodzi o władzę i o politykę, a nie o naukę! – mówił dalej Yaro, tonem przepełnionym gniewem. – To, że użył pan takich słów – pan osobiście, doktorze – w telewizji, stało się katastrofą dla koreańskiej społeczności w Japonii. Nie sposób nie dostrzec pańskich aluzji w tych wszystkich wywiadach. Sugeruje pan wszystkim to, co chcą usłyszeć: że Koreańczycy są nosicielami tej potwornej choroby, ponieważ są niżsi rasowo.

– Z przykrością stwierdzam, że pańskie insynuacje...

– Słuchaj, palancie, na własne oczy widziałem w telewizji, jak mówiłeś do dziennikarza, że to tak, jakby bogowie wymyślili tę doskonałą chorobę, by naznaczyć rasę niemal powszechnie pogardzaną przez cały naród japoński.

– Spokojnie Denis, bez nerwów – Jim położył dłoń na ramieniu kolegi. Ale Yaro zrobił kolejny krok w stronę Iwamoto.

– Jesteście pieprzonymi faszystowskimi hipokrytami, doktorze. Pan i pańscy rodacy. Okupowaliście Koreę, zrobiliście z nich niewolników, porywaliście koreańskie kobiety i zamykaliście je w wojskowych burdelach, a wasi żołnierze gwałcili je dzień po dniu. Mnóstwo ludzi tytułujących się „doktorami” wykorzystywało Koreańczyków jako dogodne króliki doświadczalne dla japońskich eksperymentów medycznych.

Cofając się przed doktorem Yaro, Iwamoto potknął się o własne stopy i przysiadł ciężko na wypielęgnowanym trawniku.

– Wystarczy, doktorze – powiedział Condon stanowczo, łapiąc Yaro za ramiona i odciągając go siłą. Iwamoto powoli wstał i otrzepał się z kurzu. Jim Condon stanął między dwoma mężczyznami.

– Jeżeli naprawdę jest to choroba tylko Koreańczyków, nie grozi ani mnie, ani mojemu koledze, nieprawdaż, doktorze? – zapytał. – Czemuż mielibyśmy się niepokoić?

Kiedy Yaro przestał mu bezpośrednio zagrażać, Iwamoto poczuł rosnącą wściekłość. Zamknął na chwilę oczy, próbując okiełznać emocje. Spojrzał głęboko w głąb siebie, aby uniknąć sprowokowania przez keto, ale na próżno. Potem, poniewczasie, modlił się, żeby zdjąć z siebie hańbę utraty panowania nad sobą.

– Oczywiście, że to koreańska choroba, wy durnie okrągłookie! Mamy jej genotyp. Dlatego właśnie w ogóle was to nie powinno obchodzić. To Koreańce! Psy, którymi żywią się te małpy, są więcej warte, nie rozumiecie? Leczenie ich jest poniżej godności lekarza!

Wybuch Iwamoto sprawił, że Condon i Yaro zamarli, jakby uderzono ich w twarz. Na dłuższą chwilę zapadła niezręczna cisza. W końcu przerwał ją Condon. Chłodnym od powstrzymywanego gniewu głosem powiedział:

– Doktorze, w naszej ojczyźnie nawet psy otacza się opieką medyczną.

– Tak, w waszym kraju sypiacie też z kurombo – z czarnuchami, więc o czym tu w ogóle mówić! – Iwamoto splunął, jakby same te słowa brukały mu usta.

– Dziękujemy, że podzielił się pan z nami swoim oświeconym poglądem na świat. Ale my, doktorze, przybyliśmy tu właśnie po to, żeby dowiedzieć się, jak wyleczyć te, jak pan mówi, psy.

Yaro cały dygotał z wściekłości. Condon odwrócił go, wręczył mu worek, który upuścił, i poprowadził ku sześcioosobowej rodzinie, rozłożonej na starym brezencie jakieś dziesięć jardów od nich.

– Nie ma lekarstwa, jest tylko śmierć! – krzyknął za nimi Iwamoto. – Róbcie jak chcecie, ale tracicie tylko czas! Tu jest tylko śmierć!

W odległości pięćdziesięciu jardów wysoki, młody Japończyk ubrany od stóp do głów w szpitalną biel, chodził z notatnikiem w ręku od jednej grupy wyniszczonych chorych do drugiej, robiąc notatki i od czasu do czasu zdjęcia. Łzy ciekły po krawędzi jego maski chirurgicznej. Kiedy słowa Iwamoto rozniosły się echem po nienagannie zadbanym ogrodzie szpitalnym i dotarły do uszu Akiry Sugawary, młody człowiek odwrócił się od ciała czteroletniej koreańskiej dziewczynki i jej rozpaczających rodziców. Parzył, jak doktor Iwamoto oddala się od wysokich gaijinów.

Co to za piekło, zastanawiał się po raz któryś Sugawara. Nieodparte, nieznane brzemię zaciążyło mu tak mocno, iż zdawało się, że serce wypadnie mu z piersi i zniknie we wnętrzu ziemi.

Co to za piekło? I dlaczego wuj wysłał go tutaj, żeby je udokumentował?
   Genom śmierci już w piątek! - zobacz źródło wróc do artykułów
 
DODAJ SWÓJ KOMENTARZ
Aby dodac komentarz należy się zalogować.
 
REKLAMA
 
UŻYTKOWNIK: tomasz_albecki
avatar

Opis z moblo.pl
Wigilia,a więc to dzisiaj już,jest druga w nocy a ja nadal nie czuje magii świat? Ktoś tak jeszcze ma,zapewne tak.....
W serwisie od:
19.12.2006
Dodaj do znajomych

 
INNE OD tomasz_albecki
 
5 NAJLEPIEJ OCENIANYCH ARTYKUŁÓW
21.09.2009 10:24:34
02.06.2009 19:31:08
09.06.2009 18:03:13
27.04.2009 18:23:22
 
zobacz więcej
 
Społeczność Witamy w serwisie Pino.pl. Nasz serwis to

nowoczesny portal społecznościowy

w pełni tworzony przez naszych Użytkowników. Dołącz do naszej społeczności. Poznaj świetnych ludzi, kontaktuj się z nimi, baw się rozwiązując quizy, graj w gry, twórz własne blogi, pokazuj swoje zdjęcia i video. Pino.pl to serwis społecznościowy dla wszystkich tych, którzy chcą świetnie się bawić, korzystać z wielu możliwości i poznać coś nowego. Społeczność, rozrywka, fun, ludzie i zabawa. Zarejestruj się i dołącz do nas.
Pino
Reklama
O Pino
Polityka prywatności
Pomoc
Regulamin
Blog
Reklamacje
Kontakt
Polecane strony
Darmowy hosting
Playa.PL - najlepsze gry
Filmiki
Miłość
Prezentacje