Ithink.pl - Dziennikartstwo Obywatelskie
Na marginesie projektów reform w nauce i szkolnictwie wyższym
dodano 22.04.2010
Proponowane zmiany w ustawach o nauce i szkolnictwie wyższym petryfikują stare, skompromitowane zasady oceniania dokonań naukowych, ludzi i projektów. Tekst jest pewną propozycją zmian.
Motto
Alles, was kann man sagen,
kann man klar sagen
Niejaki Wittgenstein, Ludwig
Od czasu wynalezienia podatków ludzie interesowali się sposobem wydawania uzyskanych w ten sposób środków. Zawsze i wszędzie. Z wyjątkiem nauki w krajach ludowej demokracji. Aby sensownie artykułować pytania o los uzyskanej z podatków forsy, trzeba mieć jakąś „aksjologię”, która podpowie czy pieniądze idą w złym czy w dobrym kierunku. W polityce i gospodarce za aksjologię robią zwykle jakieś zbitki religii i tzw. doświadczenia życiowego. W dziedzinach w jakimś sensie „węższych” ludzie starają się wypracować nie tylko hierarchie wartości, ale również pewien zespól bazujących na nich norm, które próbują zazwyczaj kodyfikować w obowiązujące prawo. Prawo jest tym lepsze, im jest tym normom lub bezpośrednio wartościom bliższe. W prawie regulującym przepływ forsy w nauce polskiej (światowej chyba też) ja tego związku z normami ani wartościami nie widzę. Jest chyba nawet gorzej, bo ja nie widzę aksjologicznej bazy dla wspomnianych norm (oddzielam tu normy od aksjologii podobnie jak np. Konstytucję od Dekalogu). W żadnym ze znanych mi naukowych kodeksów etycznych nie znalazłem próby określenia czym nauka jest, tzn. za co naukowcom płacą. Nie ma tego też w żadnym ze znanych mi aktów prawnych regulujących funkcjonowanie nauki. Wygląda więc na to, że prawo to zawieszone jest w pewnej próżni. Nie jest to, oczywiście, przypadek jedyny. Podobnie funkcjonują np. przepisy regulujące grę w golfa lub palanta. Kłopot w tym, że honoraria graczy („wygrane”) w tych ostatnich fundowane są przez zainteresowanych z ich własnej kieszeni. I dobrowolnie. W nauce płaci podatnik. Na ogół pod przymusem. Jest jeszcze jedna różnica. Gracze „awansują” według jasnych, łatwo sprawdzalnych reguł, które pozwalają dość szybko wyłapać niekompetentnych sędziów. Wiadomo powszechnie jakie taki sędzia winien mieć kwalifikacje i można relatywnie łatwo sprawdzić czy je rzeczywiście ma. O kwalifikacjach etycznych mówić w tym przypadku nie będziemy, bo są granice robienia sobie żartów, ale kwalifikacje fachowe sprawdzać się daje. W polskiej nauce kwalifikacje sędziowskie (poprawność oceniania) przypisane są do stopni i tzw. pozycji w nauce. Tak więc np. ja znam osobiście co najmniej kilkunastu ludzi, którzy z racji posiadania habilitacji i tytułu profesora mogliby oceniać wielu nieutytułowanych noblistów. Ja się nie czepiam. Rozumiem, że oceniający nie musi być czynnym fachowcem w recenzowanej przez siebie dziedzinie. Tak jest np. w przypadku kibiców na stadionach czy recenzentów filmowych. To jest jasne i powszechnie akceptowane. Rzecz w tym, by ktoś to jasno powiedział. W nauce – na ile ja zrozumiałem – przyjęto, że oceniający nie może być „gorszy” (by nie powiedzieć „głupszy”) od ocenianego w dziedzinie, której ocena dotyczy. Ja przynajmniej nie słyszałem, o żadnej finansowo wiążącej ocenie np. fizyka przez naukoznawcę. Jeśli się mylę, proszę o sprostowanie. Ocena pośrednia poprzez ilość i „jakość” publikacji na pewno jakimś wyjściem jest. Jest to nawet podobne do oceny kwalifikacji sędziego poprzez ilość prowadzonych meczów i jakość sędziowania. Gdyby jednak sędzia taki ubiegał się o stricte sportowe stypendium, to pewnie większość kibiców uznałaby to za skandal. Tu liczy się ilość goli, a nie jakość sędziowania czy okrzyki na boisku. A dokładnie taką sytuację mamy w nauce. Dobrych rozwiązań – jak chyba we wszystkich ważnych kwestiach – nie ma. Ludzie uczeni wykombinują tu pewnie jakieś twierdzenie limitacyjne, ale nie zmieni to faktu, że to, co mamy jest fatalne i w wielu przypadkach ociera się o zwykłe oszustwo. Nie mając ambicji kompleksowej naprawy sytuacji pozwalam sobie zauważyć, że na dziś wiele można poprawić bardzo prostym sposobem. Wystarczy zamiast – czy może obok – tzw. oceny bibliometrycznej zażądać od oceniających (przypominam, że chodzi wyłącznie o oceny finansowo wiążące) jasnego i wymaganego przecież ustawą opisania co też oni takiego w nauce dokonali. Aby móc to ocenić potrzebna jest właśnie wspomniana wyżej aksjologia. Ponieważ nauka jest – ze swej istoty – najbardziej chyba prymitywną dziedziną życia (będąca językiem wielu nauk matematyka używa tak naprawdę tylko kilku wzajemnie niedefiniowalnych orzeczeń), więc można ograniczyć się do jakiejś w miarę prostej definicji pojęcia osiągnięcia naukowego. I dalej pójdzie już gładko. Ci co osiągnięcia mają oceniać mogą, ci co nie maja nie. Nie musi się to wiązać z żadnymi sankcjami finansowymi. Ja myślę nawet, że tym, którzy prawo oceniania stracą można by wypłacać jaką specjalną premię i żadnych innych uprawnień ich nie pozbawiać, bo np. inna próba ruszenia tzw. minimów kadrowych wywoła odruch obronny porównywalny z „obroną socjalizmu jak niepodległości Polski”. A przecież nie chodzi o rewolucję, ale o pilnowanie forsy. Każda definicja osiągnięcia naukowego budzić będzie kontrowersje i sprzeciw wielu uczonych. Nie wiem jak je rozstrzygnąć. Być może dobrym pomysłem byłaby jakaś postać referendum. Ja pozwolę sobie zaproponować następujące zapisy.
DODAJ SWÓJ KOMENTARZ
REKLAMA
ARTYKUŁY O PODOBNYM TEMACIE
zobacz więcej
5 NAJLEPIEJ OCENIANYCH ARTYKUŁÓW