Ithink.pl - Dziennikartstwo Obywatelskie
Bolek, nie Bolek
dodano 26.06.2008
No i co z tego?
Tegoroczne mistrzostwa Europy w piłce nożnej,jak nigdy, zaowocowały erupcją głupoty. "Kto to słyszał, aby w 92 minucie meczu nam, Polakom dyktować karnego, skoro 2 minuty wcześniej byliśmy zwycięzcami, wprawdzie ze spalonego, ale zawsze" - dziwowali się wszyscy.
Jakby tego było mało dwóch domorosłych, mieniących się historykami, panów z Instytutu Pamięci Narodowej, bardziej kojarzącego się z instytutem czystości polskiej rasy niż z badaniem zjawisk historycznych, ogłosiło że są autorami wydanej przez IPN za nasze, czyli podatników pieniądze, książki w nakładzie (śmiech powiedzieć) -4 tys. egz., z której to ilości zaledwie kilkaset trafi do księgarń. Książki, która wreszcie demaskuje tego "szczwanego lisa", Lecha Wałęsę ujawniając jego wieloletnią, agenturalną działalność w organach bezpieczeństwa PRL.
Tu przypomina mi się opowiadana przez księży: Bronisława Bozowskiego i Jana Twardowskiego, zamieszkujących wspólnie facjatkę, przy kościele SS Wizytek na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, następująca dykteryjka:
"Czeluście piekła, ogromna, wysoko sklepiona skalna grota Belzebuba. Wielkie kotły z gotującą się smołą. Diabły uwijają się jak w ukropie. W kotłach ludzie, słychać jęki i krzyki. W każdym kotle inna narodowość. Dyżurne diabły usiłujących się z kotłów wydostać ogromnymi widłami wpychają na powrót pod smołę. Pracę diabłów co jakiś czas kontroluje Lucyfer. Wszyscy ciężko pracują. Nagle, przy jednym z kotłów Lucyfer widzi, że dwa diabły zamiast pracować coś sobie opowiadają, śmieją się, a widły leżą rzucone w kąt. Co to za obijanie się, krzyczy zły Lucyfer, dlaczego nie pracujecie? Czy wasz kocioł jest pusty? Nie, Mości Lucyferze, nie musimy nic robić, bo nikt się z kotła nie wychyla. Jak tylko który próbuje, to ci z dołu za nogi do środka go wciągają. To niemożliwe - dziwi się Lucyfer. Możliwe, możliwe, w tym kotle są sami Polacy."
Dlaczego ją tu przytoczyłem, bo i w wypadku tej książki, której notabene nikt jeszcze nie czytał, owi "historycy" z IPN- u zachowali się tak, jak nasi rodacy w piekielnych kotłach.
Lech Wałęsa za długo już na powierzchni się utrzymuje, co dla niektórych jest niewygodne, a może i niebezpieczne, więc trzeba starać się go skompromitować. Tyle tylko, że w tym wypadku zleceniodawcy "historyków" się przeliczyli i miast Wałęsę skompromitować przyczynili się do "odkurzenia" jego popularności. No bo spójrzmy prawdzie w oczy. Dla Lecha Wałęsy bycie "Bolkiem" w latach 1970-1976 to nie ujma - to nobilitacja. Ten wiejski, słabo wykształcony, 24-letni chłopak w 1967 roku podejmuje pracę w stoczni, w charakterze elektryka okrętowego. Tutaj dopiero uczy się zawodu, nawiązuje znajomości i przyjaźnie. Tutaj, już po kilku miesiącach zorientował się, że aby się wybić, mieć lepsze stanowisko, lepiej zarabiać, trzeba być widocznym. Stąd jego zaangażowanie w sprawy stoczni, zaprzyjaźnianie się z kim tylko się dało. Co wkrótce zaowocowało otrzymaniem funkcji inspektora BHP na swoim wydziale. Takich ludzi jak Wałęsa było wówczas w stoczni wielu. Nie pozbawieni wiejskiego sprytu, uporu, dążący wszelkimi środkami do sukcesu, większych pieniędzy, byli najlepszym celem dla werbowników ze służb bezpieczeństwa. Jeśli więc oni w owym czasie (1970 rok) zwerbowali Wałęsę nie można się temu dziwić. Wg wiarygodnych źródeł, w latach 1970-1975 około 200 szeregowych robotników stoczni, to stali współpracownicy SB. Było to w owym czasie w Polsce zjawisko dość częste. Kto chciał mieć szybko mieszkanie, samochód, lepszą pracę, wyjechać za granicę, wybudować, bądź wyremontować kościół, a budowano ich wtedy dużo, to wstępował do partii, lub podpisywał dla materialnych korzyści (niekoniecznie dla siebie, np. księża), uzyskania materiałów budowlanych, zezwoleń, bądź dla świętego spokoju zobowiązanie o współpracy. Nie znaczyło to jednak, że donoszono na swoich przyjaciół, kolegów, rodzinę, którzy często o składanych deklaracjach współpracy wzajemnie wiedzieli. Ludzie ci dostarczali tzw. organom informacji banalnych, ogólnie dostępnych lub nieprawdziwych. Tylko po to, aby się wywiązać z podpisanych zobowiązań. Tak też mogło być z Lechem Wałęsą. W 1970 roku miał on już żonę i dzieci, a pensja 1.200 zł miesięcznie nie pozwalała na wiele. Jeśli więc nawet rozpoczął współpracę, to przecież z organami swego własnego, uznanego w świecie kraju, o których pewnie myślał: "O frajerzy, będę wam dostarczał różne bzdurne informacje, a wy mi za to dobrze zapłacicie". Jak to zwykle bywa, zwyciężył zdrowy, wiejski spryt, którym Wałęsa do dziś się kieruje. Po kilku latach, kiedy z jednej strony jego pozycja w stoczni, jako związkowca ugruntowała się tak dalece, że doprowadziła do jego zwolnienia, w kwietniu 1976 roku, postanowił też zerwać kontakty z organami, dla których był od lat nieprzydatny.
DODAJ SWÓJ KOMENTARZ
REKLAMA
ARTYKUŁY O PODOBNYM TEMACIE
zobacz więcej
5 NAJLEPIEJ OCENIANYCH ARTYKUŁÓW