Ithink.pl - Dziennikartstwo Obywatelskie
Mandarynkowa opowieść
dodano 30.07.2007
Wszyscy, którzy wybrali się na południe Hiszpanii zimą, a może i ci, którzy się nie wybrali, wiedzą, że tam nie ma zimy. No, przynajmniej nie ma tego, co dla nas jest zimą, bo dla nich zimą jest to, co u nas bardzo często jest latem.
Abstrahując jednak od tego, jak odbierają to ludzie, drzewka mandarynkowe przyjmują hiszpańską zimę z dużą rezerwą i nie zadają sobie trudu by zrzucić liście. W ten oto sposób zielone listki kołyszą się spokojnie lub mniej spokojnie przez cały rok. Jednak wcale nie liście są najważniejsze w tej relacji. Dużo istotniejsze jest to, że na drzewkach mandarynkowych wiszą mandarynki. Piszę o tym drzewku nie dlatego, że wypatrzyłem je gdzieś w jakimś ogrodzonym ogrodzie czy zauważyłem jakiś pojedynczy okaz gdzieś w parku. Nie! To drzewko jest po prostu wszędzie, jest istotnym elementem krajobrazu. Rośnie przy drogach, w parkach, na skwerach, gdzie się tylko da, to rośnie. I na każdym z nich wiszą owoce proszące się o to, by je zerwać. No właśnie, zdaje się, że się proszą. Moje wcześniejsze doświadczenia życiowe uświadomiły mi jednak już wielokrotnie, że gdy coś jest zbyt łatwo dostępne to jest niewiele warte. Bardzo podejrzane było dla mnie to, że te wszystkie owoce tak sobie wiszą i nikt ich nie konsumuje. Przez mój umysł przetaczały się różne myśli, od wizji odgórnego zakazu zrywania mandarynek po wizję ich tak wielkiej obfitości, że uszczuplenie ich liczby przez populację ludzką byłoby niemożliwe. Mandarynki kusiły mnie niczym jabłko biblijnych bohaterów lecz jakoś bardzo wiele dni powstrzymałem się od wyciągnięcia po nie ręki. Zniechęcali mnie przede wszystkim ludzie, którzy z tak wielką obojętnością przechodzili obok tak pożądanych przeze mnie, promieniejących swoją pomarańczowością obiektów. Zniechęcał mnie też fakt, że większość tych roślin usytuowana była przy ruchliwych arteriach komunikacyjnych, co generowało u mnie nieprzyjemne wyobrażenia o tym, jak wydzielane przez pojazdy toksyny agresywnie przegryzają się przez skórkę mandarynki by znaleźć w jej wnętrzu trwałe rezyduum. Mnie interesował owoc czysty, niczym nieskażony, z drzewa, które jakimś buforem odgrodzone byłoby od wszystkiego, co złe. Domniemałem, że być może inni też tak myślą i dlatego nie sięgają po owoce rosnące przy ulicy. Inni mieli jednak motywacje inne. Dzieliło nas to, że oni wiedzieli coś, czego ja nie mogłem jeszcze wiedzieć. Byłem przybyszem z krainy bezmandarynkowej, gdzie owoce cytrusowe nie biorą się z drzew lecz z Tesco.
Tak czy inaczej, myślałem, że zapomnę o mandarynkach, gdy wypływałem do Maroko. Jakoś dziwnie zdawało mi się, że pomiędzy dwoma kontynentami musi istnieć jakaś bariera, która dla tych niewielkich drzewek jest nie do pokonania. Myliłem się, takie same drzewka rosły również w Maroko i kusiły wędrowca swoimi owocami. I to właśnie tam, w Marakeszu, natrafiłem na miejsce, które gotów byłem uznać za dogodne do przeprowadzenia operacji sięgnięcia po mandarynkę. Właśnie tam, w ogrodach przed meczetem Koutoubia, postanowiłem odpocząć po powrocie z bardzo męczącej, i nie do końca udanej, wyprawy w góry Atlasu. Należy tu dodać, że "nieudaność" ta była tak znacząca, że pozostawiła po sobie wspomnienie w postaci absolutnie maksymalnego stopnia przemoczenia wszelkiej posiadanej przeze mnie w plecaku odzieży oraz wszystkiego innego, co w nim się mieściło, włączając w to książkę o praktykach teurgicznych późnych neoplatoników.
DODAJ SWÓJ KOMENTARZ
REKLAMA
ARTYKUŁY O PODOBNYM TEMACIE
zobacz więcej
5 NAJLEPIEJ OCENIANYCH ARTYKUŁÓW